Droga, która jest MIŁOŚCIĄ.

Jestem studentką. Studentką... ale o tym za chwilę.

Moja droga rozwoju duchowego rozwoju była – i jest – obfitująca w ostre zakręty. Pewnie tak powiedzieć może wiele kobiet. Po raz pierwszy jednak czuję, że nie ma najmniejszego znaczenia, ile tych zakrętów przeszłam.

Znasz to uczucie, gdy odkrywasz coś, co trafia do Twego serca i pojawia się myśl o stracie tych wszystkich chwil ZANIM na to trafiłaś? Mamy coś takiego w sobie, że – całe szczęście nie za każdym razem – same sobie odbieramy jakiś procent szczęścia, myśląc, że byłoby lepiej, gdybyśmy odkryły coś wcześniej. Być może nie wydarzyłoby się coś niefortunnego. Być może osiągnęłybyśmy więcej, szybciej, łatwiej. Być może, być może, być może...

Jakiś czas temu przestałam tego żałować. Zrozumiałam, że gdyby nie te wszystkie potknięcia, ten czas, który – teoretycznie – był czasem oczekiwania na (…), nie byłoby mnie w tym miejscu. Nie byłabym taka. I zaczęłam czuć wdzięczność za moje nie najszczęśliwsze wybory, nie najszlachetniejsze odruchy, nie najmądrzejsze czyny.

Tyle że to ciągle mało. Mało w porównaniu z tym, czego doświadczam teraz. To bowiem, o czym wspomniałam, dotyczy ciągle naszego ziemskiego doświadczenia. Naszej ludzkiej percepcji. Naszych zmysłów. Naszej materialnej powłoki. I w kontekście ziemskim cudnie jest czuć, że się jest we właściwym miejscu, nie żałować, doświadczać, wyciągać wnioski.

A co, gdybym Ci powiedziała, że tego nie ma? Że to sen. Wiem, to nic nowego. Literatura i filozofia kipią od takich idei.

Tylko mamy taką przypadłość, że to, co znajdujemy w literaturze, troszkę wkładamy w cudzysłów. Troszkę traktujemy jako wytwór wyobraźni autora. Troszkę nie wierzymy, że może w tym być coś więcej niż tylko słowa.

Nasze ego, tak bardzo utwierdzające nas w naszej wyjątkowości, szczególności, zagłusza głosy w naszym umyśle, które chcą wydrzeć się na zewnątrz i wykrzyczeć, że prawdą jest, iż wszystko to wokół to wytwór chorej wyobraźni.

Niemniej jednak niektórym się to udaje. Niektórym umysłom niektórych ludzi. Ci już nie muszą wracać. Nie muszą doświadczać. Nie muszą sobie przypominać Tego, Co Naprawdę Jest. Zabawa polega na tym, że przypomnieć sobie muszą wszyscy. I sobie przypomną. Dzisiaj, jutro, za sto lat. Za tysiąc.

Całe szczęście czas nie ma znaczenia. Bo czasu nie ma.

Patrzeć na to, co dzieje się wokół z dystansem. Nie z lekceważeniem. Z ciekawością raczej, czegoż to można nie stworzyć. I uczyć się wybaczania. Nie tyle komuś. Ile sobie. Wybaczania, że się sobie na to pozwoliło. Że nastąpiło oddzielenie. Uczyć się wybaczania sobie z tkliwością, zrozumieniem. I radością. Że oto nie potrzebuję już bać się o zachowanie równowagi na zakrętach. One będą. I będzie smutek. I irytacja. Te wszystkie ludzkie doświadczenia. Ale za każdym takim doświadczeniem będzie łatwiej. I mądrzej. I z większą MIŁOŚCIĄ.

I nie ma znaczenia, że do momentu, gdy odłożę swoje ciało na półkę, minie rok, dziesięć lat, czterdzieści. I nie ma znaczenia, że – być może – zawitam tu raz jeszcze i będę sobie znowu przypominać, czym – kim – jestem. JESTEM.

Znaczenia ma tylko to. JESTEM MIŁOŚCIĄ. I TY JESTEŚ MIŁOŚCIĄ. I nie jesteśmy oddzielone.

Jestem studentką Kursu Cudów. Jeśli szukasz drogi, która nie jest religią, ale jej nie zaprzecza, Kurs Cudów to droga na całe życie. Droga pełna Miłości. Droga, która JEST MIŁOŚCIĄ.

Ewa Joanna Sankowska

 
Previous
Previous

Odzyskiwanie swojej magii i uzdrawianie rany siostrzanej.

Next
Next

Ten pierwszy raz.